Tym razem spełniamy marzenie mojej Mamy: koncert w NOSPR. Znacie mnie już dobrze i wiecie, że do słuchania muzyki poważnej nie dorosłam. Wybór koncertu z piosenkami Leonarda Cohena był złotym środkiem i strzałem w 10- kę.
Lato 2018 zaliczam do niezwykle udanych, jeśli chodzi o pogodę. Skoro dobra pogoda, to i dużo wypraw motopomarańczowych. Zapytacie może co oznacza wyprawa motopomarańczowa? Już odpowiadam: cudni ludzie, ładne miejsca, cel. Tak, ja potrzebuję sensu w wyjeździe. Bo jeśli nie ma już do kogo, nie ma gdzie, to koniecznie muszę zdobyć karteczki dla Lucynki i aniołki do mojej kolekcji. To wszystko wykorzystaliśmy na tyle, na ile starczyło sił. Myślę, że w pełni, bo nie zawsze miałam czas, by opisać na bieżąco.
Tu foto-relacja z Jastrzębia Zdrój. Mile spędzony dzień w ładnym parku. Kazika, jak zwykle ciągnie do motorka. Któregoś dnia spotykamy się na zlocie w Skyrbeńsku, Kazio wciska się w moją przyczepkę i pilotkę. Krystek wciska gaz- no, może nie do dechy, ale 150 km/h na liczniku było podczas tej krótkiej rundki.
Fotografią krzyża z winnicy Krysi zaczynam moje wspomnienia z wakacji nie przypadkowo...
Wybór Trogiru i drogiej kwatery z dala od centrum, a co gorsze, z dala od morza, nie był mi w smak. Ale, jak to mówią- dla towarzystwa Cygan dał się powiesić... Grono znajomych z zeszłorocznego Viru sprawdzone, więc klamka zapadła.
Drogę na Chorwację dzielimy na dwa etapy. Zawsze korzystamy z gościnności E&E i zatrzymujemy się u Nich w Grazu. W tym roku dostaliśmy kolejny bonus od Krysi: zaprasza nas do swego domu. To piękny rejon Austrii jeszcze nie zwiedzony przez nas. Strass im Strassertale to urocze miasteczko w którym mieszka Krysia, a do którego o mały włos nie dotarliśmy...
Kochani... pisanie bloga idzie mi ostatnio jak po grudzie. Zastanawiałam się niedawno nad przyczyną tego. Wnioski są następujące:
1. Dzieje się bardzo dużo. Często tak dużo, że dokumentacji fotograficznej nawet nie zdążymy zrobić.
2. W tej obfitości zdarzeń brak negatywnych odczuć, które mnie najwyraźniej mobilizują do pisania.
Tegoroczna zima ciągnęła się niemiłosiernie: Wielkanoc w Bolechowicach przeleżałam pod kocykami zgrzytając zębami. Śniegowe chmury straszyły wizją opóźnionego otwarcia sezonu motocyklowego. Aż tu nagle, w połowie kwietnia nadszedł taki upał, że jazdę moto-pomarańczą rozpoczęliśmy dużo wcześniej niż zwykle! Na pierwszą wycieczkę wybraliśmy Wodzisław. Tam nas jeszcze nie było, tam mieszka Kuba, odległość w sam raz, więc nic, tylko ruszać. Kubę na chwilę odciągnęliśmy od komputera. Kazik dojechał do nas z Jastrzębia i niespodziewanie spotkaliśmy się z Piotrkiem i jego rodziną. Super dzień. Niestety bez fotek, więc Wodzisław trzeba powtórzyć.
Tydzień później jedziemy z Krzychem do Rudy i tu spisujemy się na medal: wracamy z fotkami, pocztówką dla Lucynki, a nawet z czosnkiem niedźwiedzim!
Sevilla od dawna znajdowała się na mojej osobistej liście miast wymarzonych. Jak to często bywa- nasz podróżniczy Anioł Stróż Tadziu, zajął się organizacją- szukaniem kwatery, lotu, rezerwacjami i odprawami...
Zaczęło się nietypowo, bo wkradł się chochlik, który wywołuje stres: wylot mamy na 23 grudnia- tak, jak chcemy i lubimy, a mieszkanie zarezerwowane od 23 listopada. Na szczęście natychmiast zauważam błąd i bez problemu udaje się naprawić pomyłkę.
Sevilla wita nas błękitem nieba i ciepłymi promykami słońca. Uczucie jakbym przeniosła się w czasie. Bo niespełna 4h lotu, a my uciekamy od szaro-burej i ponurej aury, od smogu, smutku, i polskiej tradycji świąt.